28.08.08, 23:21
Polski Instytut Szkody Filmowej
Przyglądając się czasem tej bezpłciowej nędzy, jaką jest robione przez i dla paru starców polskie kino, zastanawiałeś się może, drogi Czytelniku, jak to się dzieje, że powstają tu akurat te filmy, które powstają, a dlaczego nie powstają te, które nie powstają?
Przyglądając się czasem tej bezpłciowej nędzy, jaką jest robione przez i dla paru starców polskie kino, zastanawiałeś się może, drogi Czytelniku, jak to się dzieje, że powstają tu akurat te filmy, które powstają, a dlaczego nie powstają te, które nie powstają? Dlaczego powstają takie, które ani ziębią, ani grzeją i wszystkie zlewają się w niekończącą się papkę byle czego? Dlaczego polska kinematografia przy okazji festiwalu w Cannes może się pochwalić jedynie tym, że jest siódmym co do znaczenia koproducentem rosyjskiego filmu pokazanego tam poza konkursem? Czy to możliwe, żeby w czterdziestomilionowym kraju nikt nie miał pomysłów, których efekt końcowy mógłby nie zostawić obojętnym i nie popaść w niepamięć tydzień po seansie?
Otóż, drogi Czytelniku, to nie jest możliwe.
Więc jak to się dzieje?
Zrobię coś, czego inni filmowcy w Polsce nie mają odwagi uczynić, mianowicie opowiem otwarcie własny przypadek, który stanowi doskonałe exemplum problemu. Co spotyka filmowca, który ma mnóstwo pomysłów, intensywnie nad nimi pracuje, jego projekty są cenione, ale ma ten problem, że nie ma pleców w rządzącej polskim kinem klice Bromskiego. Wiem, że niektórzy powiedzą znowu, że to są żale odrzuconego, więc na wstępie wyjaśnię, że relatywnie, jak na standardy polskiej kinematografii, i tak jestem uprzywilejowany, a nie odrzucony, bo w wieku 28 lat miałem już dwa projekty dofinansowane na różnych etapach przez PISF, nie będące etiudami szkolnymi.
2006
Kwiecień. Producent składa mój scenariusz pt. Kaganiec w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej, by uzyskać dotację na rozwój projektu. Jest małym podmiotem gospodarczym, nie dysponującym kapitałem na długoterminowe inwestycje. Dotacja jest mu niezbędna dla rozpoczęcia prac przedprodukcyjnych nad projektem. Ustawa o kinematografii precyzuje, że takie przypadki należą do obowiązków priorytetowych PISF i z zasady powinny mieć pierwszeństwo przed projektami najsilniejszych podmiotów gospodarczych, które funkcjonowały sprawnie zanim jeszcze pojawił się PISF. Scenariusz był wyróżniany w najważniejszym w tej dziedzinie w Polsce konkursie Hartley-Merrill. Interesowało się nim kilku producentów i miał już reżysera. Można więc mieć pewność co do jego jakości. Producent, reżyser i scenarzysta są osobami młodymi. Kolejny obowiązek nałożony na PISF przez ustawę jako priorytetowy to właśnie wspieranie młodych filmowców, którzy bez wsparcia PISF w warunkach polskiej kinematografii nie mają szans pracować.
Po trzech miesiącach okazuje się, że projekt został jednak odrzucony. Wyróżniany tekst okazał się za słaby, żeby dofinansować m.in. dalsze prace nad scenariuszem w ramach warsztatów scenariuszowych.
Dopiero kilka miesięcy później udaje mi się poznać oceny ekspertów, które spowodowały, że PISF nie dał ani grosza, oraz ich uzasadnienia. Tekst przed złożeniem przez producenta powinien zostać przez autora zgłoszony w priorytecie Stypendia dla scenarzystów.
Dlaczego, skoro te same prace autor wykonałby już w ramach przedprodukcji, a przynajmniej projekt zbliżyłby się szybciej do realizacji? I dlaczego w takim razie autora nie informuje się o tym od razu? W piśmie do dyrektor PISF Agnieszki Odorowicz stwierdzam, że jedynym logicznym wyjaśnieniem, jest pragnienie władz Instytutu, by wydłużyć drogę filmu do powstania. Odorowicz pozostawia to bez odpowiedzi. Jednym z ekspertów, którzy pod taką decyzję położyli fundamenty był tymczasem dobrze już znany czytelnikom prasowych wieści o nieprawidłowościach w PISF… Jacek Bromski. A po artykule Wojciecha Surmacza „Mosfilmu nie będzie” PISF w sprostowaniu umieszczonym na swojej stronie internetowej kłamał w żywe oczy, że Bromski nigdy nie oceniał projektów jako ekspert Instytutu.
Cesarz polskiego kina, prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich, które przekształcił niedawno w korporację (zob. „NIE” 2/2008), wiceprezes Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych i członek Rady PISF. Było już w „Newsweeku” i w „NIE”, że Rada PISF składa się z osób dzielących kasę głównie między siebie. Czy Bromski jako ekspert nie ma aby po prostu interesu w tym, by wydłużać drogę projektów, których sam nie jest reżyserem ani producentem (poprzez Studio Zebra)? Dzięki temu nie zabraknie pieniędzy dla niego.
2007
15 stycznia. Zgodnie z zaleceniem ekspertów, składam tekst w priorytecie Stypendia dla scenarzystów, równolegle z innym projektem. Dwa dni później PISF, nie uprzedzając nikogo, ani nie informując tych, którzy cokolwiek wcześniej złożyli, na półtora tygodnia przed zamknięciem sesji, zmienia warunki formalne, jakie musi spełniać wniosek, żeby był rozpatrzony. Są to głównie jakieś bzdury - dwa dodatkowe załączniki, podpis pod każdym załącznikiem (wcześniej podpisany miał być tylko wniosek). Bzdury te są jednak na tyle poważne, że powodują przesunięcie obydwu wniosków do rozpatrzenia 3 miesiące później.
PISF do dzisiaj twierdzi, że wnioski tamte były wypełnione błędnie, tymczasem były poprawne według zasad, które obowiązywały w dniu złożenia; to zasady zmienione zostały dwa dni później. Prawo nie działa wstecz nawet w odniesieniu do najcięższych zbrodni czy zdrady stanu. Wola carycy Agnieszki stoi jednak ponad czymś tak błahym, jak zwykłe ziemskie prawo: działa wstecz, a od jej postanowień nie ma odwołania.
Kilka pytań retorycznych: Czy kiedykolwiek z podobnych powodów odrzucono lub przesunięto jakikolwiek projekt związany z podmiotami gospodarczymi, które reprezentują członkowie Rady Instytutu (Bromski, Juliusz Machulski, Włodzimierz Niderhaus i Michał Kwieciński) oraz z szarą eminencją Krzysztofem Zanussim? A może tego rodzaju zmiany są wprowadzane na potrzeby tych paru osób, żeby część konkurencji można było wykosić pod pozorami formalnymi?
Projekt Kaganiec, który producent złożył w PISF po raz pierwszy w kwietniu 2006, uzyskuje w końcu dofinansowanie na rozwój scenariusza decyzją z 28 września 2007, po półtora roku tułaczki w Instytucie. Na tym nie kończą się jednak przeboje. Muszę się stawić w Instytucie kilkakrotnie, osobiście, by spełnić różne formalności (mieszkałem wtedy na Śląsku, co chwilę wyjeżdżając jako tłumacz za granicę). Przygotowanie umowy (identycznej jak dziesiątki podobnych umów) zajęło pracownikom Instytutu 6 tygodni (!). Po 6 tygodniach tej żmudnej i mozolnej pracy (polegającej na wypełnieniu zaledwie paru rubryk w gotowym formularzu) umowa okazała się zawierać błędy w zakresie podstawowych danych mojej osoby - nazwiska i adresu. Trzeba było ją prostować. Dzięki takim ceregielom pierwszą transzę dotacji uzyskałem dopiero 28 grudnia 2007 (po trzech miesiącach). W dniu pierwszego przelewu byłem już spóźniony o kilka tygodni z zapłatą podatku od tej umowy.
Niszczenie obrazów
Na tym nie koniec. Drugi projekt złożony przeze mnie w tym samym czasie, „Niszczenie obrazów”, uzyskuje również wysokie oceny ekspertów, choć bardzo rozbieżne. Dwie są entuzjastyczne, jedna negatywna, złożona głównie z fuknięć. „Chętnie zobaczyłbym krytykę polskiej zaściankowości, polskiego katolicyzmu, ale na pewno nie taką”. Innymi słowy, nie tak krytyczną. Wysokie oceny pozostałych ekspertów powodują jednak, że projekt i tak ma średnią punktów 28. Pamiętajmy, że formularze ocen są tak skonstruowane, że twórcy przed trzydziestką nigdy nie uzyskują więcej niż 30 punktów średniej. „Kaganiec”, wyróżniany w Hartley-Merrill, dostał średnią 29. Agnieszka Odorowicz w tym priorytecie przyznała kilka dotacji na projekty, które uzyskały średnią 19.
Okazuje się jednak, że nie mogę tak od razu dostać na niego dofinansowania. Od 28 września władze Instytutu (Odorowicz na zmianę ze swym wice Jackiem Fuksiewiczem) twierdzą, że żeby je dostać, muszę zamknąć i rozliczyć poprzednie stypendium i odsuwają decyzję o kolejne pół roku. Jeszcze w piśmie z 23 stycznia 2008 Odorowicz twierdzi, że warunkiem uzyskania dofinansowania jest rozliczenie poprzedniej dotacji. Czynię to 31 stycznia. Pod koniec lutego dowiaduję się, że projekt mimo to został wykreślony z listy i nie dostał ani grosza.
Agnieszka Odorowicz takimi harcami zdołała uwięzić projekt w procedurach na kilkanaście miesięcy, do końca kłamiąc, że zwłoka jest kwestią jedynie formalną, czyli że dotacje nie mogą się nakładać na siebie. W międzyczasie przepadło mi kilka dead line’ów w różnych innych instytucjach, do których mogłem się zwrócić o wsparcie projektu. Nie wyłączając zagranicznych (sami eksperci oceniający projekt zwrócili uwagę na jego potencjał międzynarodowy). Uczyniłbym to, gdyby nie kłamstwa władz Instytutu i wodzenie mnie za nos. W rezultacie prace nad projektem obsunęły mi się o dwa lata.
Agnieszka Odorowicz idzie bezczelnie w zaparte. W odpowiedzi na moje protesty stwierdza, że miałem możliwość zapoznania się z „krytycznymi” uwagami ekspertów, na podstawie których podjęła decyzję o nieprzyznaniu dofinansowania. Tymczasem krytyczna była tylko jedna ocena, na dodatek wynikała jawnie z odrzucenia moich pozycji światopoglądowych, poza tym wewnętrzne przepisy Instytutu mówią, iż w przypadku gdy jedna ocena diametralnie odbiega od pozostałych, może być wykluczona z podstawy średniej. Dwie pozostałe „krytyczne”, jak je nazywa Odorowicz, oceny, były w takim duchu:
„Pokładam nadzieję w ogromnym zaangażowaniu emocjonalnym autora i gorącej wierze w to, że jego racja jest po jego stronie. Zaś z taką wiarą można dokonać cudów, lub roztrzaskać sobie głowę. Życzę autorowi tego pierwszego”. Oraz: „Powody przyznania punktów dodatkowych są dwa. Pierwszy - to śmiałość w podjęciu tematu ważnego, a lękliwie chowanego pod sukno polskie. W połączeniu z żarliwością autora może to dać ciekawy efekt, a już na pewno potrzebny w Polsce. Sprawa druga, pozornie banalna, a jednak jakże rzadko spotykana - przejrzystość, schludność i staranność pakietu. To rzecz, która świadczy, że autor do projektu podchodzi poważnie i są spore szanse iż z sukcesem go ukończy”.
Dziwne zbiegi okoliczności
Pierwszy dziwny zbieg okoliczności jest taki, że jak dotąd w Instytucie przechodzą te moje projekty, które nie zawierają wątków gejowskich. Jakby Instytut chciał mi powiedzieć: możesz pracować nad projektami na każdy temat, byle nie na ten. Drugi zbieg okoliczności jest jeszcze lepszy.
W okresie, kiedy w Instytucie zaczynał się wędzić mój projekt, nie wiedziałem jeszcze, że Agnieszka Odorowicz faworyzowała inny projekt filmowy rozgrywający się w tym samym środowisku, mianowicie w świecie mody. Chodzi o Miłość na wybiegu. W przeciwieństwie do mojego projektu, który jest rodzajem epickiej krytyki społecznej, ma to być komedia romantyczna. Już te dwa ostatnie słowa powinny sprawić, by film nie dostał ani grosza publicznych pieniędzy, ponieważ niewiele jest w przyrodzie rzeczy równie pewnych jak to, że polska komedia romantyczna będzie zła na mocy definicji. Nie wymagajmy jednak cudów, Agnieszka Odorowicz może tego nie wiedzieć. W końcu słowo „film” w rubrykę „zainteresowania” w swoim CV wpisała dopiero jak została dyrektorem PISF.
Za Miłością na wybiegu lobbował przyjaciel Agnieszki Odorowicz, któremu zawdzięcza ona stołek, były minister kultury w rządzie SLD Waldemar Dąbrowski, dlatego tamten film Odorowicz od początku wspierała. Bywała nawet na spotkaniach przygotowujących jego produkcję na długo przed tym, jak wniosek w sprawie jego dofinansowania został przez jego producenta złożony do PISF. Dofinansowanie oczywiście dostał: 2 mln zł. Ja wnioskowałem o 20 tys. potrzebne na niezbędną projektowi dokumentację zagraniczną. Miłość na wybiegu od razu zapowiedziano w prasie jako pierwszy polski film, którego akcja rozgrywa się w świecie mody. A tu, cholera, ta menda Pietrzak, z którym jest od dawna tyle problemów, złożył o kilka miesięcy wcześniej projekt, którego akcja też się tam toczy.
Ale to przecież na pewno tylko zbieg okoliczności.
Komentarze