02.04.08, 23:17
Sławomir Shuty: Ruchy - fragmenty książki
Sławomir Shuty: "Ruchy". Premiera 3 kwietnia 2008, seria Archipelagi. Wydawnictwo W.A.B. Poleca MediaFM.net.
Powieść, w której metafizyczny dramat splata się z groteskowym zapisem delirycznych wizji i pijackich opowieści, czas się rozgałęzia, tożsamości mnożą, a fabuła grzęźnie w obłędzie jak w galarecie.
Miasto widziane z okna sprawia wrażenie tandetnej makiety. W centrum lokal taneczno-rozrywkowy oraz park, zwany laskiem, gdzie podejrzane indywidua, „wiedzione mrocznym instynktem swojego zboczeństwa”, przychodzą w sobie tylko wiadomych celach. W tej rzeczywistości ludzie poruszają się chaotycznie niczym pierwotniaki w kropli brudnej cieczy. Ich życie składa się z bezsensownych Ruchów – wieczorne nakładanie makijażu, pijaństwo, tańce godowe, obłapywanie się w ubikacji, plotki, dyszenie przez telefon, kopulacja, masturbacja, fałszywe uśmiechy i infantylne marzenia. Jednak któregoś dnia rzeczywistość rozkleja się na łączach – a przez szczeliny zaczyna się sączyć galaretowata szarawa maź. Miasto okazuje się nawet nie makietą, ale kałużą bliżej nieokreślonego lepkiego świństwa na kuchennej podłodze. I tylko Ruchy trwają w najlepsze.
Shuty, z właściwą sobie inwencją językową, zaprawia narrację lawiną perwersyjnych fraz i brawurowym słowotwórstwem – przerażający bezsens istnienia znajduje wyraz w totalnym szaleństwie języka.
Poniżej przedstawiamy fragment książki.
Dancing pośród kartofliska
Do zajmowanego przezeń stolika przysiadł się bez zaproszenia Ditko. Borda nie zwrócił na niego uwagi, świat przedstawiony latał mu kole kija. Plany, jakie hodował, nadzieje, jakie żywił w barakach szyszynki, wszystko wzięło siarczyście w czachę. Jego opuchnięta twarz sprawiała wrażenie, jakby w trakcie zaciętej samczej walki dostał z kopyta, co samo w sobie mogło podnieść jego męskość, wszak nie od parady mówi się, że blizny na twarzy mężczyzny są jak drogie klejnoty na palcach kobiety. Niestety, opuchlizna była wynikiem długotrwałej intoksykacji. Na środku parkietu w dobrze widocznej z tej perspektywy dancingowej części lokalu jakaś przemacerowana napojami wyskokowymi parka odstawiała godowe piruety.
Mężczyzna podskakiwał raz na jednej, raz na drugiej nóżce, drapał się pod łopatkami, uderzał łapami w klatkę piersiową, rozkładał szeroko ramiona w wiele mówiącym geście „a skąd ja mam, kurwa, wiedzieć”, dumnie wysuwał do przodu podbródek, mierzwił włosy, po czym robił sobie staranny przedziałek, podnosił wysoko ręce i opuszczał je gwałtownie, zupełnie jakby usiłował kozłować gigantyczną piłką lekarską.
Kobiecina wydawała się nie reagować na taneczną ekspresję partnera. Niezainteresowana jego ruchami, zamknięta w sobie, zamyślona, tańczyła sztywno i bez zacięcia. Oszczędna w gestach, oddana nieśmiałym podrygom wirowała jak niezbyt dobrze rozkręcony kolorowy bączek, jakim zwykły bawić się podczas rodzinnych spotkań rozbrykane pędraki, doprowadzając zebraną wokół stołu i rozkoszującą się trunkami starszyznę do czarnej rozpaczy.
Po pewnym czasie ruchy tancerza zmieniły charakter, zupełnie jakby on sam przeistoczył się w drapieżnika atakującego ofiarę – dłonie poruszały się jak nożyce, ramiona jak cepy, roztrzęsiony, rozedrgany symulował walkę z przeciwnikiem, z której, jak można było się domyślić, śledząc dramaturgię tańca, wychodził zwycięsko. Dreptał wkoło, wciągając i wypuszczając ze świstem powietrze, wydawał z siebie pomruki i chrząknięcia mające podnieść jego atrakcyjność w oczach partnerki. Podczas symulowanego pojedynku fotografował się urządzeniem elektronicznym o opływowym kształcie, po każdym udanym ujęciu nonszalancko nim żonglował. Jego twarz była czerwona z wysiłku, jaki wkładał w owe pseudocyrkowe popisy.
Ruchy kobieciny również uległy modyfikacji. Teraz była ponętną i atrakcyjną młodą kobietą, która po ciężkiej, wyczerpującej pracy zażywa prostych radości życia. Przewracając oczyma, dotykając końcem języka górnej wargi, próbowała nawiązać z rozgniewanym partnerem mimiczny kontakt. Raz po raz podnosiła nabrzmiałe sekretem natury gruczoły, uwydatniając ich wielkość i sympatyczne wykształcenie, wolno okręcała się wokół swej osi, pozwalając mu zachwycać się własnym ładnie wyrzeźbionym wykończeniem. Jej sztywne, uniesione nad głową dłonie wykonywały sugestywne arabeski, które w dialekcie odczytywalnym na poziome komórkowym obiecywały pełnię miłosnego oddania, kusiły wybrańca gotowością uczynienia dla niego wszystkiego, a nawet czegoś więcej.
Mężczyzna, ulegając tajemniczej sile, jaka opanowała jego umysł, poprawił w spodniach położenie narządu rodnego, ustawił go w ten sposób, by obudzona męskość prezentowała się z jak najlepszej strony. Kobiecina nie pozostała mu dłużna – widząc, że sprawy przybierają właściwy obrót, zaczęła tuptać w miejscu, ocierając się delikatnie o jego pakuły. Grymas zadowolenia rozlał się deltą na jego twarzy, chwilę potem zaczął drapać się po całym ciele, sygnalizując tym gestem opiekuńczość, poświęcenie i gotowość do finansowej opieki nad ewentualnym potomstwem, którego przyjściu na świat tak czy owak należało zapobiec. Ona, potrząsając w rytm muzyki plaskaczem, dawała znać, iż wypełniana jest macierzyńskimi uczuciami, a jej piersi gotowe są wypełnić się smacznym mlekiem.
Borda śledził ową odtwarzającą jakiś pradawny rytuał scenę bez emocji. Na zmiętej, sfilcowanej twarzy nie pojawił się nawet cień zainteresowania rozgrywającym się przed jego oczyma równaniem, którego wynik był jednoznaczny.
Mężczyzna, pozostający najwyraźniej w stanie błogosławionym przez Bachusa, a będący przy tym w tak zwanej sile wieku, robił teraz takie wrażenie, jakby siła od niego odeszła i pozostała mu tylko sparciałość. Jego obarczona wielkim brzuszyskiem postać przywodziła na myśl nieporadny rysunek dziecka, które starało się przedstawić niezbyt wesołe przygody ścioranego życiem ziemniaka.
Na kobiecinę nie warto było patrzeć. Tłusta paszcza pokryta grubą warstwą wyzywającej tapety przypominała pośmiertną maskę wykolejonej baletnicy. Szeroki dekolt na czymś, co być może onegdaj stanowiło istotny element urody, opięte niczym skórka na parówce spodnie, wylewające się spod kusej koszulki zwaliste pokłady przerośniętej tkanki tłuszczowej – wszystko to wcale nie dodawało sprawie należytej pikanterii.
Wytopiłby z niej niemało smalcu – pomyślał Borda z obrzydzeniem i choć jej skomasowane cielsko przypominało mu nieco samca parodiującego samicę, to z chwili na chwilę znajdował w zakamarkach galarety nieśmiało kiełkujące ziarno zdesperowanych myśli, iż w warunkach sprzyjających, a podprogowych, dopuściłby się na tym zagonie czynów niecnych, gier zdrożnych, jeżeli nawet nie dla kultywacji bezeceństwa, to ot tak, dla czystej sportowej rywalizacji.
Ditko, który przysiadł się nieproszony, równie nieproszony rozpoczął swoją opowieść:
– Posłuchaj....
Trzpiotka o trącących girach
Pewnego dnia, a byłem okrutnie na korzenną fizyczność zorientowany, w nadziei macerunku udałem się do jednej dobrze skonstruowanej sklepikarki, co się do mnie tak jakoś podejrzanie gęsto uśmiechała, żeby to był tylko taki sklepikarsko-reklamowy uśmiech. Nie żebym do niej pukał z grubą tubą, o nie! Przyszedłem z pękiem przysłowiowych nowalijek, Kasiu, a co u ciebie, ach, jaka ty dzisiaj jesteś taka jakaś, oj, oj, a może by tak, co? Kiedy? No co kiedy – dziś! Najpóźniej jutro!
Ona ochoczo przystała, coś chyba jakby na to czekała, że dnia pewnego – choć niewiadomego – lecz oczywistego – przyjdę i wejdę, okienko będzie otwarte, szczękoczułki rozwarte i będziemy się.... hmm.... tegować do białego rana, ech, pachniało mi to tegowanie jak sam nie wiec co!
Była to trzpiotka, jak już wspominałem, solidna w budowie, szeroko wykształcona, rozłożysta – jakiż miała doborowy zad! Jak żyję, podobnego nie widziałem! Jakby ona z tym zadu plaskiem na człowieku siadła, ech, toby coś w człowieku pewnikiem złamała, jak nie kości, to tuszę.... Ciepluteńkie było z niej dziewuszysko, chętne, ponętne, robotne i energiczne, w krochmalu – na twarzy to miała pisane – chciałaby się taplać, w kisielu walczyć o stadny prymat, budyniem jak borowiną leczniczo okładać, no, słowem, chciało się z nią założyć, tą, hmm, lokatę krótkoterminową – to jest.... nie, żeby od razu na całe życie, ale jakieś szybkie pompki – a czemuż niby nie?
Podprowadzony tymi myślami udałem się z nimfą na miasto, coby jej chomąto mojego dygotu nasadzić. Ni stąd, ni zowąd przyjęcie się wywiązało w plombie człowieka, który, zdaje się, był niczym więcej, jak tylko aktorem trzeciego planu, co samo w sobie, rzecz jasna, napawało delikatnym niesmakiem, choć, trzeba przyznać, środowisko zebrało się tam doborowe, a i samo miejsce trzymało fason.
Podczas rozwijającej się z wolna zabawy, która miała szansę przeistoczyć się w potańcówkę, nimfa podeszła do mnie, przy boku mym usiadła, trajkować poczęła jak najęta: Poczekaj, najdroższy, poczekaj, już, już, jeszcze chwilka, a zajdziemy w pielesze i tam się obaczy, co by tu można. Jakby w przedsmaku tego, co się tam zobaczy, wpiłem się łapczywie w jej rozwarte kleistym zaproszeniem usta i ślinić się namiętnie zaczęliśmy. Zdaje się, że moja baletnica wiedziała, jak w życiu się kręcić, żeby podkręcić skalę szarości do fizycznego bólu, który objawiłby się halucynacją kolorów jak tęczą pod nieboskłonem puszki mózgowej, na podbiciu galarety, gdzie są te odpowiedzialne za takie doznania czułki. Dobrze!
Rozczuliłem się – kropelkowanie rozpoczęte! Jużem się po raz drugi narodził, jużem smółkę oddał, gdy nagle jakiś fetor, o boże – pleśń serowa, zbuk w najgorszej zatęchłej postaci. Cóż to, myślę sobie, czyżby aktorzyna babcine zwłoki, za której rentę wiedzie hulaszczy swój żywot, w tapczanie kitrał? Patrzę, nimfa moja siedzi wpół zgięta, jej zimne nóżki niewinnie podwinięte.... Nagle prawda z całą swą brutalnością po pysku mnie zdzieliła – toż to jej rapy trącą! Jej rapy pod moją twarzą! To one!
Zaraz też w trakcie uścisków mimowolnie zacząłem lustrować stan rzeczy i twarz moja podzieliła się na połowy, jedna lizu-lizu, chlastu-chlastu, a druga się z przerażaniem rapom przyglądała, zgorszona tym widokiem (paznokcie – eufemizm! – fioletem suto pociągnięte), bo wyglądać zaczęły jak ciepłe świńskie racice, a całość trąciła padliną. I już jakoś nie chciałem z nią tematów wiadomych poruszać, a o dzieleniu łoża i patrzeniu, co by tu można, mowy nie mogło być żadnej, co tylko, to może dezynfekcja i deratyzacja.
Odór wytrącił broń z ręki Amora, czar prysł, gad schował głowę, badyl usechł, a cała jej misterna budowa wydała się nieprzyjemnie żółta i nieapetyczna. Och, żeby się nimfie z objęć wyłuskać, myślałem. O możliwość ucieczki bogów błagałem, co trudnym było, bo nimfa już zmiękła, już się maślana niczym ryba zrobiła, już by mnie na chałupę prowadziła, już – patrzę – rękę włożyła w zagięcia mego rozdroża, które w warunkach łoża nabrzmiałoby ciastem, lecz teraz ja marzyłem tylko – uciekać, uciekać!
Nie bacząc na nic, wstałem – rozstać się – porzucić w jednym momencie chciałem – drzwi z kopyta otworzyć musiałem i dalejże biec w czeluść, dalej, byle dalej, jak najdalej, nagle, o zgrozo, trzpiotka, ciągnąc za mną, krzyczeć zaczęła: Poczekaj! Słyszałem stukot jej bucików o kocie łby. Poczekaj! My razem! To jeszcze nie koniec przygody!
O nie!
Młody byłem, głupi, lecz od tamtej pory do serów pleśniowych i zimnych nóżek serca nie staje!
Tu Ditko zakończył, czekając aplauzu i słów zachęty do dalszego bajania, ale Bordzie nie w smak była ta kulinarna anegdotka, coś go gryzło, coś dusiło, tłamsiło, nie był on taki, jaki by był, gdyby jakiś był.
Dlaczego siedzi sam? Gdzie jego partnerka? Czyżby doszło do separacji? Czy to tylko symulacja? Gdzie pies, gdzie bies, gdzie prawda pogrzebana? – spekulowano z niezwykłą ostrożnością w kuluarach.
Komentarze