09.12.10, 20:41
Mariusz Kwiecień: Muzyka to wirus, którego nie da się usunąć
Mariusz Kwiecień: śpiewak operowy (baryton). Polak, który zrobił i co najważniejsze - nadal robi karierę w świecie na scenach operowych. Ekskluzywny wywiad z Mariuszem Kwietniem.
Mariusz Kwiecień: śpiewak operowy (baryton). Polak, który zrobił i co najważniejsze - nadal robi karierę w świecie na scenach operowych. Z Mariuszem Kwietniem rozmawiają: Monika Marszałek i Bartłomiej Cabaj.
Redakcja: Jakim człowiekiem na co dzień jest pan Mariusz Kwiecień?
Mariusz Kwiecień: Człowiekiem takim, jak każdy inny, czyli nie takim, jakim się go ogląda na scenie, ale osobą, która śpi, wstaje rano, zaprasza gości do domu, robi zakupy - takim jak każdy z nas. Oczywiście wszyscy którzy mnie znają, wiedzą, że jestem bardzo energiczny, a wszystkie moje spektakle są pełne wigoru. W domu jednak staram się znaleźć czas na odpoczynek. Czasem jestem osobą ospałą i wolę posiedzieć ze szklaneczką whisky oraz posłuchać i podenerwować się na to, co się dzieje wokół. Oprócz tego, dawniej zostawały jeszcze gazety, wieści przez listy i telefony, a teraz jest komputer. Na scenie i w pracy daję z siebie wszystko, a w domu jestem trochę wyciszony.
Skąd tak naprawdę wzięła się pańska pasja muzyczna? Pamięta Pan, jak to się wszystko zaczęło?
Pamiętać, pamiętam, bo to nie są jeszcze tak odległe czasy. Muzykę zawsze kochałem, natomiast opery nie lubiłem. Opera była mi obca i nie podobała mi się jako forma, jako styl muzyczny i śpiewanie. Zawsze pytałem: „Mamo dlaczego ludzie w operze śpiewają z takim dużym vibratem i te głosy im tak falują?”. Już od pierwszej klasy podstawowej pani od muzyki prowadziła mnie, żebym śpiewał i grał na flecie. Najpierw mnie musiała zmuszać, a później tak się zakochałem w muzyce chóralnej, że zacząłem sam ją pisać i komponować, ale to nie było nic takiego na serio. Chciałem wykonywać lirykę, pieśni i oratoria. Śpiewałem w chórze licealnym, ale w dalszym ciągu nie lubiłem opery. Moje podejście do niej zmieniło się dopiero, gdy usłyszałem na konkursie w Dusznikach Zdroju, jak śpiewa mój kolega Daniel Borowski, obecnie znakomity polski bas. Tego dnia ja wygrałem konkurs w kategorii pieśniarskiej, a on w operowej i coś mi się po prostu w głowie przekręciło. Jego głos był tak niesamowity, tak potężny i piękny. Tak fantastycznie rezonujący, że w głębi serca pomyślałem: „też chcę tak śpiewać.” Przeniosłem się wtedy do jego profesora, do Warszawy. Trzy lata później miałem swój debiut w La Scali. Potem Paryż, Wiedeń i tak się to potoczyło.
Miał pan kogoś kto podprowadził pana do tego świata operowego?
Miałem szczęście spotkać wiele osób, które mi pomogły dobrą energią i dobrym słowem. Myślę, że często jest to cenniejsze niż np. wprowadzanie jakimiś układami do teatru czy na koncert. Nie doświadczyłem tej pomocy w sensie, ktoś mnie wziął za rękę i przeprowadził. Zawsze to były dobre rady i dobry telefon czy spotkanie lub wyjście do oper. „Posłuchaj jak ta osoba śpiewa. Czy ty też byś tak chciał? Czy myślisz, że jesteś w stanie coś takiego zrobić?”. Aczkolwiek bez osób, które mnie angażowały i które mi dawały pracę, to wszystko by się nie stało. Musiałem się na tyle spodobać, żeby dostać angaż, ale trudno mówić tu o pomocy jakiejś jednej osoby, promotora. Po prostu praca i za pracę zapłata.
Pogodzenie pasji – chęci rozwoju wokalnego – z codzienną nauką szkolnych przedmiotów wydaje się trudne. Jak wyglądało to w Pańskim życiu?
Na początku, gdy śpiewałem w chórze, nie było to trudne, dlatego że chór miał próby w szkole, w liceum. Oczywiście wolałem śpiewać niż chodzić na lekcje, więc wagary absolutnie „na maxa”. Natomiast później na studiach to już była praca, zaczynało się robić repertuar, cały dzień i w szkole, i po szkole myślało się wyłącznie o śpiewaniu. Teraz jest ciężko. Teraz jest ciężko pogodzić życie normalne i życie zawodowe, bo na pytanie, gdzie jest mój dom, gdzie ja mieszkam, trudno mi odpowiedzieć. Dla mnie dom jest miejscem, w którym się żyje, podlewa kwiatki, suszy pranie, a ja to swoje pranie, w moim domu, suszę może dwa razy do roku, bo ciągle jestem gdzieś na wyjeździe, gdzieś na kontrakcie. Tego czasu na życie prywatne nie ma, dlatego ustalamy sobie zasady i budujemy nasze życie osobiste przy okazji każdego wyjazdu. Mamy swoich znajomych, z którymi śpiewamy tu, później znowu za rok czy dwa śpiewamy gdzieś tam. Teraz mamy skypa więc można się komunikować z rodziną, czy znajomymi. Telefony są praktycznie za darmo, a jak jeszcze dużo śpiewam w Stanach czy Europie to tam kupuje się specjalne karty do tanich rozmów. Przypomniałem sobie czasy, kiedy moja mama wyjechała na roczny kontrakt za granicę i z ojcem pisali listy. Zanim ten list doszedł, to był jakiś tydzień czy dwa. Trzeba było odpisać, znowu wysłać list. Telefon raz w miesiącu, może nawet nie. My teraz mamy komfortową sytuację, a mimo to nasze życie prywatne jest absolutnie zdominowane przez życie zawodowe.
Nie tęskni Pan za Krakowem, za domem?
Tęsknie. Tym bardziej, że kupiłem teraz nowy dom pod Krakowem w pięknej okolicy i mam piękny widok na Tatry. Tęsknie nie tylko za tym widokiem, ale też za samym miastem, bo tu się urodziłem. Uważam, że to jest jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Ostatnio byłem w Pradze i się w niej zakochałem. Jest po prostu pięknym miastem. Nie mniej jednak Kraków jest tym najbliższym mojemu sercu i tęsknie, ale co mogę zrobić? Co mam powiedzieć, nie biorę tego angażu, bo tęsknie za Krakowem? Myślę, że życie śpiewaka operowego jest limitowane tzn. póki jesteśmy w miarę młodzi to jeździmy, śpiewamy i tworzymy różne kreacje na scenach świata, a później to się kończy. Koło pięćdziesiątki, może po pięćdziesiątce, będzie czas na Kraków, będzie czas na znajomych, dom i ogród.
Wybrał Pan studia w Warszawie. Co tak naprawdę zaważyło na tej decyzji?
Każda uczelnia ma swoją rangę. Jednak najwyższą jakość i największe możliwości daje Warszawa z racji tego, że jest stolicą, łatwiej można znaleźć agenta i zaśpiewać przesłuchanie. Warszawa była naturalnym punktem odbicia dla mnie - no i tak też się stało. Gdyby nie ona, gdyby nie przejście z krakowskiej uczelni tam, to myślę, że ta kariera nie byłaby tak zawrotna i prędka jak to w tej chwili się dzieje, bo rzeczywiście w tamtych czasach, a to było 15 lat temu, była jeszcze duża różnica między stolicą a innymi miastami.
Czy Polska nie dawała Panu możliwości dalszego rozwoju artystycznego? Czy musiał Pan wyjeżdżać?
Zadebiutowałem w Poznaniu. Zaangażował mnie ówczesny dyr. Pietras i byłem szczęśliwy, że mogę śpiewać tytułową rolę w Weselu Figara już jako student. Następnie Bogusław Kaczyński, który był wtedy dyrektorem Teatru Muzycznego Roma dał mi angaż na Czarodziejski flet. Potem śpiewałem to tu, to tam, ale to wszystko było takie niechlujne. Do tej pory jest trochę tej niechlujności w Polsce. Zwłaszcza wśród moich znajomych w teatrach operowych w Polsce. Jest taki trochę trend i to źle dla młodych śpiewaków, że jeżeli się wyjeżdża z kraju i zaczyna robić karierę za granicą, to nie jest się najmilej widzianym z powrotem, tutaj w Polsce. Trzeba przecierać szlaki na nowo i udowodnić po raz dziesiąty, setny, tysięczny, że jest się dobrym. Na dodatek być nawet lepszym niż dla Metropolitan Opera w Nowym Jorku, bo tutaj każde ucho dyrektorskie czy menedżerskie, jest tak wrażliwe, zwłaszcza na tych śpiewaków, którzy robią karierę za granicą, że jest ciężko o współpracę. Teatry muszą znaleźć odpowiednich ludzi od wszelkiego rodzaju promocji. Trzeba się nauczyć oglądać, jeździć, wyjeżdżać za granicę i słuchać śpiewaków. Zapraszać ludzi, którzy są jeszcze nie na najwyższych stawkach, bo nie stać polskich teatrów na tych najlepszych, ale ludzi młodych, którzy za 5-6 lat będą na szczycie. Trzeba budować relację między światem a naszymi teatrami. Ja wiem, że jest skromnie z funduszami, ale nie czarujmy się, nie tylko w Polsce nie ma pieniędzy na kulturę, więc i tutaj powinniśmy sobie dawać radę.
Ma Pan jakiś złoty środek, by poruszyć polską scenę muzyczną czy teatralną?
Nie ma jakiegoś środka na poruszenie tego wszystkiego. To co się w tej chwili dzieje, jest podobne do sytuacji politycznej czyli kotłowania się jednego ugrupowania z drugim, bez możliwości wejścia w jakąś nową płaszczyznę porozumienia. Są to układy, jakaś skostniała forma i ta sama skostniała forma jest u nas w kulturze. Myślę, że im wyżej ktoś usadowiony, jeśli chodzi o hierarchie władcze w dziedzinie kultury, tym mniejszą ma świadomość, co się w tej chwili dzieje w tych lokalnych teatrach. Nie wyobrażam sobie tego, żebym musiał tu być podrzędnym śpiewakiem, który zaczyna, który stara się zarobić pieniądze, od początku do końca miesiąca, żeby wystarczyło na życie. Byłoby ciężko. Myślę, że nie mógłbym z państwem (śmiech) tutaj rozmawiać, tylko byłoby mniej energicznie. Ja przychodzę tutaj z moim dużym doświadczeniem i dużą rangą. Uwielbiam pracować w takich sytuacjach, wśród ludzi którzy się cieszą, że przyjeżdżam ze świata. Taki rodzaj sztuki jak opera potrzebuje świeżości, ogromnej dozy energii. Jeżeli tej energii nie ma, jeśli się tylko myśli, jak zarobić, żeby dożyć od pierwszego do ostatniego, to wtedy trudno tworzyć coś pięknego, coś ponadczasowego, coś co płynie z serca i duszy, bo serce i dusza zajęte są troskami życia codziennego, a nie uniesieniem.
Jakie są różnice między operami zagranicznymi i polskimi?
Głównie podejście do prób. Za granicą współpracuję z pianistami, którzy grają rewelacyjnie, są przygotowani perfekcyjnie, fenomenalnie z każdej opery, z której nas przygotowują. Tam mamy pewnego rodzaju lekcje. Pianista zna świetnie języki i zna warstwę muzyczną. To jest pierwsza rzecz. Druga rzecz- asystenci reżyserów, dyrygentów są to ludzie na najwyższym poziomie. Zanim reżyser chce coś zrobić, to asystent już wie i już przygotowuje to samo z dyrygentami. Tempa muzyczne, wszystko jest wiadome, świadome, przemyślane i tak się pracuje. W Polsce jest wszystko na chybił trafił tzn. co się trafi, to jest. Jak ktoś gra to gra, jak dyryguje to dyryguje, jak reżyseruje to reżyseruje. Śpiewacy przychodzą, ktoś się myli. Widzę też ogromną różnicę w podejściu do tekstu. Śpiewamy w różnych językach, rzadko po polsku, a mimo tego przygotowanie, jeśli chodzi o język, jest słabe. Trzeba ćwiczyć i poprawiać. Problemem jest też brak pieniędzy, ciągle się gdzieś oszczędza, bo np. nie ma na światło. Tak jest. I z tym musimy pracować, z tym musimy sobie dawać radę.
Są jakieś różnice między zachowaniem publiczności polskiej a zagranicznej?
Nie ma jakiś diametralnych różnic. W niektórych miastach jest publiczność niesamowicie wyedukowana. Przychodzi, wiedząc dokładnie jaka aria będzie po jakim duecie, czeka na najwyższą nutę w tym miejscu, nie bije braw w połowie. Natomiast zdarzają się czasem mankamenty, takie gdy ludzie zupełnie nie są świadomi tego, co jest grane na scenie, też się zdarzają i to nie tylko w Polsce, ale też w wielu zagranicznych teatrach. Jednak ja bym tu nie dyskredytował publiczności, bo jest to publiczność, która gorąco reaguje na muzykę.
Ile czasu potrzebuje Pan, żeby oczarować publiczność?
Czasem potrzebuję trzech minut, a czasem pięciu godzin. To jest różnie, tzn. nie myślę o czarowaniu publiczności, bo wykonuję pracę, która została już kiedyś przez kogoś zrobiona. Zarówno kompozytor, jak i twórca libretta, tekstu gdzieś to już napisał, przemyślał, więc ja jestem tylko wykonawcą. Oczywiście staram się zawsze dodać własnego sosu do postaci i doprawić tę postać po swojemu. Teraz moje nazwisko jest znane, więc samo to, że jestem, wydaje się publiczności niezwykłe. Nie zawsze jednak tak jest. Czasem osoba, która jest absolutnie nieznana, śpiewa fenomenalnie, a osoba znana, robi to po prostu dobrze, ale nic ponad to. Osobiście staram się być zawsze najlepszy jak mogę w danym dniu. Daję z siebie wszystko, więc nawet jeśli dany spektakl może nie przypaść komuś do gustu, to każdy powinien mieć świadomość, że to było najwięcej, co mogłem dać z siebie tego dnia. Gdyby każdy tak podchodził do pracy, począwszy od artysty przez kierowcę, pielęgniarkę, po naszych polityków, to mielibyśmy raj w Polsce.
Jak chciałby Pan, żeby odbierała Pana publiczność?
Myślę, że tak jak mnie odbiera jest świetnie. Jestem zadowolony. Nie chciałbym nic zmieniać. Niech będą spontaniczni, bo właśnie tylko taki odbiór daje świeżość reakcji z mojej strony.
Z kim najmilej wspomina Pan współpracę wśród aktorek i aktorów?
Mam kilkoro swoich znajomych np. Anna Netrebko – Rosjanka, która robi teraz gigantyczną karierę, zwierzę sceniczne i bratnia dusza dla mnie na scenie. Lubimy się i rozumiemy. Często ze sobą występujemy, a śpiewanie z nią to dla mnie przyjemność. Jeśli chodzi o innych, to jest ich wielu, zarówno w Polsce jak i za granicą, i ciężko tu wymieniać poszczególne nazwiska. Odpowiedź na to pytanie powinna być: nie mam takiej osoby, z którą miałbym jakiś konflikt, której bym nie lubił, z którą bym nie chciał śpiewać i nie cenił tej osoby, bądź za to kim jest, bądź za to jakim jest artystą czy artystką.
Która z ról jest Panu najbliższa. W której czuł i czuje się Pan najlepiej?
To jest pewnego rodzaju gradacja. Zaczynałem w świecie jako Oniegin i Don Giovanni. Don Giovanni był dla mnie na początku bardzo trudną rolą, bo jest dużo śpiewania i grania. Jest niesamowicie wymagający jeśli chodzi o warstwę energii, duchowości, którą trzeba włożyć w rolę i był ciężki do śpiewania. Jednak potem się nim zupełnie zachłysnąłem i była to rola nr jeden. W tej chwili Oniegin chyba zwycięża, bo to już nie jest taki młodzian filtrujący na prawo i lewo z kim się tylko da. To jest już bardziej dojrzały mężczyzna, aczkolwiek i tak młodzik, bo 26 lat jeśli chodzi o to, co jest napisane w libretto, to niewiele, ale jednak muzyka i sama treść powoduje, że podchodzę do tego jako bardziej dojrzały człowiek. Na bieżąco wszedłem dopiero w Króla Rogera Szymanowskiego i zaśpiewałem go w Paryżu, a w planach jest jeszcze Madryt i Santa Festival w Nowym Meksyku. Ta muzyka mnie zupełnie pochłonęła. Będę też niedługo debiutował w Don Carlosie i myślę, że to będzie fantastyczna rola, w której się zakocham.
Zdarzyło się Panu grać postać, która była Panu kompletnie przeciwstawna i niewygodna?
Tak zdarzyło się np. Escamilio w Carmen, którego ostatnio śpiewałem w Metropolitan Opera. Rola niby świetna, bo wchodzę i śpiewam znane kuplety torreadora i mam być tu pełen życia, seksapilu, takim właśnie jak Don Giovanni. Nie mniej jednak muzycznie jest to tak niewdzięcznie napisane, że nie odbierałem tej przyjemności ani ze śpiewania, ani grania, więc zdecydowałem, że nie będę tej roli już nigdy w życiu śpiewał. Uważam, że tak się powinno robić. Każdy śpiewak, każdy aktor powinien rezygnować z tego, co gdzieś tam nie weszło w krwioobieg.
Zobaczymy Pana niedługo w roli Oniegina. Czy można włożyć coś nowego w rolę, którą już Pan odgrywał któryś raz? Czy można dać z siebie więcej?
Tak. Myślę, że to jest jak przejażdżka do lasu. Za pierwszym razem spacerujesz po nim i oglądasz jaki jest ładny i jak ptaki śpiewają. Drugim razem możesz pójść i pozbierać trochę grzybów, a trzecim zobaczyć dzika i jelenia. Odkrywasz ciągle coś nowego. To są przygody i każde podejście do roli jest przygodą. Poza tym mamy zazwyczaj różnych współtwórców, dyrygenta, reżysera, śpiewaków. Rzadko się zdarza, żeby wykonać to samo, drugi raz, w tym samym miejscu, w tym samym gronie. Praktycznie jest to niemożliwe. Budowanie każdej roli wynika z doświadczenia scenicznego. Gdy wykonuje po raz pierwszy rolę, ufam reżyserowi i staram się aż tak bardzo nie ingerować w przedstawienie, w postać, którą reżyser nakreśla. Natomiast np. w przypadku Oniegina, który jest dla mnie kolejną produkcją, wchodzę z absolutną pewnością siebie i nie tylko, że nie obawiam się dyskutować z reżyserem, ale także czasem forsuję swoje pomysły.
Jak dużo jest Pana w bohaterach, w których Pan gra?
No jak to jak dużo? Sto procent. Muzyka jest napisana, ale ja nie mogę wyjść na scenę i powiedzieć tekstu: „ja cię kocham” albo „nienawidzę”, zupełnie bez emocjonalnie . Nawet jeśli śpiewam tekst, którego musiałem się wyuczyć, to i tak jestem tam solidnie obecny. Najważniejsza jest energia jaką człowiek daje z siebie. To rzecz osobista, niepowtarzalna. Energia, która płynie ze środka może absolutnie zniwelować jakieś braki czy niedociągnięcia wokalne i w dalszym ciągu publiczność odbiera to jak wielką ucztę, jako coś fenomenalnego.
Jaką rolą chciałby Pan zakończyć swoją karierę?
Jeżeli czas i życie pozwoli, to chciałbym w późniejszym czasie zacząć śpiewać nie tylko kochanków, ale i ojców. Moim marzeniem jest zaśpiewać Simona Boccanegra, no i może kiedyś Jagona w Otellu oraz Rigoletto, aczkolwiek z tym Rigoletto nie do końca wiadomo, bo nie wiem czy mój głos dojdzie kiedyś do takiej głębi i siły. Jest tak dużo ról napisanych na baryton, zwłaszcza ten dojrzalszy, że de facto będę śpiewał wszystko, co będzie pasowało mojemu głosowi.
Powiedział Pan, że każda nowa rola to praca nad nowymi problemami technicznymi i psychologicznymi. Jak wygląda ta praca?
Ta praca nawet nie wygląda. Ona jest procesem, bo przygotowując się do roli spotykam się z problemami technicznymi, psychologicznymi. Najczęściej widać je w teatrze, w dzień, który nie jest moim najlepszym dniem, bo miałem migrenę albo się z kimś pokłóciłem. Muszę wtedy wyjść na scenę, robiąc coś na co w danym dniu nie do końca mam ochotę. To są właśnie te bariery, kiedy zmuszam swoje ciało i swoje myślenie, żeby byc przekonywującym, silnym i pełnym energii twórczej. Z tym się trzeba zmagać. Proszę mi wierzyć, że im się jest dojrzalszym, starszym, im więcej razy zaśpiewa się daną rolę, tym ciężej zaczyna się spektakl od nowa. Ciężko wyjść ze świeżością i przedstawić się po raz kolejny w tej samej reżyserii Oniegina. Ale tego się uczymy. Po pięciu, dziesięciu minutach, po pierwszych frazach odnajduję moje skrzydła i lecę.
Słyszałam, że nieraz jest trudno wyjść z roli, szczególnie tej trudnej i powrócić do rzeczywistości. Jak Pan sobie z tym radzi?
Pomagają mi w tym znajomi, którzy prawie zawsze są obecni na spektaklu. Później idziemy na drinka i już wychodzę z roli. Na początku, kiedy byłem jeszcze młodym śpiewakiem stawiającym pierwsze kroki w tym zawodzie to było ciężej. Potrafiłem jechać w autobusie czy taksówce, myśleć i przeżywać. Cały czas to we mnie było. W tej chwili inaczej analizuję spektakl. Zauważam to, co było piękne, nowe, świeże, co warto zatrzymać na kolejny raz.
Jak wygląda dzień śpiewaka operowego?
Dzień śpiewaka operowego wygląda okropnie, bo nie mogę za dużo mówić ani zużyć siły na czynności typu sprzątanie, pranie, prasowanie czy chodzenie na zakupy. Generalnie leżę, siedzę, oglądam filmy albo telewizję i próbuję nie zacisnąć gardła z nerwów przed wieczornym spektaklem, więc staram się o nim nie myśleć. Czasem czytam książkę. Każdy taki dzień staje się reżimem. To jest rutyniarstwo, którego nienawidzę, a muszę to robić, żeby mieć głos na wieczór. To mnie ogranicza i czasem jest ciężkie do zniesienia. Jestem gdzieś w fantastycznym miejscu nad morzem, świeci słońce, jest upał… Słońce szkodzi na głos, alkohol szkodzi na głos, rozmowa też nie jest dobra, bo głos matowieje. Po prostu zostaje siedzenie w domu. Jest piękna pogoda, wszyscy chodzą, jeżdżą na rowerze, pływają, a ja siedzę w hotelu albo gdzieś w cieniu pod drzewem. Taka jest prawda.
W jaki sposób dba Pan o swój głos?
Trzeba jak najmniej mówić. Oczywiście nie palę papierosów. Kiedyś paliłem, ale rzuciłem. Trzeba jeść odpowiednie rzeczy, nic ciężkostrawnego. A picie surowego jajka to jest mit i mogę z góry powiedzieć, że to w ogóle nie wchodzi w grę. Oczywiście spokojny tryb życia. Myślę, że jest to podobne do życia sportowca, który musi się rozgrzewać i trenować. Z tym że ja jedynie rozgrzewam głos przed wejściem na scenę.
Jak bardzo denerwuje się Pan w trakcie i przed występem?
W trakcie występu już się nie denerwuję. Najgorszy jest początek. W niektórych spektaklach, tj. Don Giovanni wiem, że jak zacznę to i bez problemu skończę. Natomiast każda nowa rola, którą zaczynam śpiewać, która jest nowa w moim repertuarze, powoduje stres, bo nie jestem jej pewien. Nie wiem, które miejsce może mnie zaskoczyć i gdzie może mi się powinąć noga. Tu jest właśnie ten stres i duża kontrola, ale generalnie, jak zacznę już śpiewać, to po 5-10 minutach koncertu trema odchodzi.
Czym jest dla Pana muzyka?
Kiedyś powiedziałbym, że muzyka jest dla mnie wszystkim i tak zwykłem mówić. W tej chwili muzyka jest moją partnerką życiową. Zacząłem i skończę z nią życie, bo jestem tą muzyką przesiąknięty. Jest to pewnego rodzaju dewiacja. Słysząc nawet jakiś dzwonek telefonu czy tramwaju to gdzieś tam układa się to w jakąś frazę muzyczną. Jestem skazany na takie rzeczy do końca życia, a jeśli się jest skazanym już na coś lub na kogoś to trzeba się nauczyć lubić, kochać to coś lub tę osobę. Muzyka nie jest osobą. Pokochałem muzykę, wypełniłem nią płuca, żyły, umysł. To ze mnie nie wyjdzie. To jest jak wirus, którego nie da się usunąć.
Muzyka i opera?
Opery czasem mam szczerze dość. Proszę mi uwierzyć, że nie słucham żadnych nagrań operowych w domu. Czasem znajdę gdzieś w Internecie arię zaśpiewaną przez jakąś śpiewaczkę czy śpiewaka, ale to nie tak, że siedzę w domu i pasjami wysłuchuje muzyki operowej. Myślę, że za dużo czasu spędzam w teatrze operowym, żeby jeszcze słuchać i myśleć o operze w czasie wolnym. Muzyką przesiąknięty jestem ogólnie, nie tylko samą operą.
Czy zdołałby Pan poświęcić tę miłość do muzyki na rzecz miłości do drugiej osoby?
Miłości do drugiej osoby nie da się zastąpić muzyką ani niczym innym. Jest najważniejsza, jest priorytetem w życiu każdego człowieka. W tym przypadku nie można mówić o zastępowaniu miłości, bo jeśli się coś lub kogoś kocha to trudno jest przerwać i zacząć pokładać uczucie w czymś zupełnie innym. Mógłbym ją zrównoważyć z miłością do jakiejś innej pasji, gdybym tę pasję w równym stopniu, jak muzykę, rozwinął. Jedno jest pewne, nic w tej chwili nie zagraża muzyce. Muzyka może się czuć bezpiecznie i jest na pierwszym miejscu moich miłości poza osobowych. Oczywiście lubię robić zdjęcia, lubię podróże, nie w celach zawodowych tylko rekreacyjnych, poznawczych i naukowych, ale w dalszym ciągu nie zdominowały one muzyki. Muzyka number one.
Woli Pan nowoczesny teatr muzyczny, operę, czy jednak ten klimat klasyczny?
Ja lubię każdy teatr, byleby był dobry. Może być przeszmirowa produkcja klasyczna z perukami i żabotami. Może być prze – fantastyczna, inspirująca, zupełnie nowoczesna produkcja, w której jest tylko jedna rura i ktoś wychodzi w samych majtkach i ma coś ograć. Dlatego nie ma na taką rzecz reguły. Jeżeli ktoś rzeczywiście to przemyślał, zrealizował to w sposób odpowiedni, to ja uwielbiam każdy teatr, byleby był dobry.
Czy odważyłby się Pan na stwierdzenie, że muzyka klasyczna jest przeznaczona dla elit wyższych, dla społeczeństwa wyższego?
Bzdura, bzdura i jeszcze raz bzdura. Znam takich ludzi, którzy szczycą się, że chodzą na elitarne spotkania z muzyką operową. Byłem w Pradze, w teatrze, gdzie swoją światową premierę miał Don Giovanni i miałem możliwość zobaczyć makiety tego teatru z czasu Mozarta – tam nie było w ogóle siedzeń. Była tam otwarta przestrzeń, a ludzie podczas spektakli musieli stać. We wcześniejszych czasach, oglądając film „Farinelli” można było zaobserwować, że ludzie przychodzili do teatru z jedzeniem. Jedli, gaworzyli, a jak ktoś fajnie zaśpiewał to przestawali jeść i słuchali, albo rzucali w niego kością z kurczaka. To był zupełnie inny rodzaj sztuki. Dlatego ta cała elitarność, która powstała w tej chwili, to ubieranie kolii, smokingów to jest fajne, ale stwarzamy to tylko po to, żeby poczuć się lepiej wewnętrznie, żeby upiększyć sobie życie. To nie jest tylko sztuka elitarna i Polska musi się do tego przyzwyczaić, bo np. w Metropolitan Opera czy Covent Garden w Londynie przychodzą ludzie z plecakami. Przychodzą w dżinsach i w swetrach. Co jest innego w tym dniu, kiedy przychodzę posłuchać opery od tego, kiedy siedzę w domu i oglądam jakiś świetny film, cieszący się nieraz większą popularnością niż opera, na którą się chodzi? Czy ja muszę w garniturze w domu oglądać film? Nie.
Co Pan myśli o muzyce, która wytworzyła się w dobie popkultury?
Wzruszam się i płaczę przy dobrym techno i dansie. Dla mnie jest to muzyka z krwi i kości. Muzyka operowa i muzyka klasyczna są muzyką ezoteryczną. Natomiast to, co ja słyszę w bitach, w mocnym rytmie i elektronicznej muzyce, jest tym, co zupełnie mnie pochłania. Ziemskość, nie – anielskość. Być może każdy z nas potrzebuje trochę bujania w chmurach, ale ważne jest również twarde stąpanie po ziemi. Dla mnie muzyka techno jest przeciwwagą dla tych wszystkich występów operowych. Wracam do domu i nastukuje sobie do głowy trochę innych rytmów i trochę muzyki młodzieżowej. To jest to, co mnie inspiruje do wyjścia z domu i zaśpiewania czegoś uduchowionego, do zaśpiewania opery.
Jakiej muzyki lubi Pan słuchać?
Techno, dream dance, muzyka klubowa, jazz, elektroniczny jazz. Lubię muzykę nazwaną world, czyli muzykę z różnych krańców świata. Oczywiście to nie musi być muzyka folkowa. Może być przerobiona elektronicznie i dająca niesamowite wrażenia słuchowe.
Można przeczytać, że „świat operowy nie jest światem normalnych”. Pan powiedział, że opera bazuje na życiu. Uważa się Pan za zapalonego szaleńca?
Może kiedyś mogłem się za takiego uważać, ale nie jestem zapalonych szaleńcem. Każdy zmienia swoje spojrzenie na świat w miarę dorastania i dojrzewania artystycznego. Nie jestem szaleńcem, ale mam szalone pomysły. Nie tylko szaleńcy mają takie pomysły, bo gdyby tylko oni je mieli, to szaleństwo byłoby normą. Opera od czasu do czasu daje bajkowość. Sprawia, że możemy poczuć się kimś innym. Wychodząc na scenę mogę poczuć się księciem albo mordercą. Mogę zagrać ojca nie będąc ojcem. Państwo przychodzicie, robicie wywiad i zajmujecie się nim, ale np. nie możecie zagrać: pani – księżniczki, a pan – wilkołaka. Tymczasem ja mogę to zrobić na scenie. Robię to na co dzień w moim zawodzie. Tu jestem osobą bardziej śmiałą, mam większe możliwości, poznaje charakter granej osoby oraz motywację. Obserwuję dlaczego ktoś zachowuje się w ten, a nie w inny sposób. Dzięki temu staję się człowiekiem bardziej bogatym wewnętrznie i do szaleńca mi chyba daleko, bo mieć coś w sobie szalonego, a być szaleńcem to coś zupełnie innego.
Czy nie boi się Pan, że przez operę traci coś, czego może pan później nie odzyskać? Przez to, że poświęcił się Pan swojej pasji? Np. możliwość założenia rodziny?
To są kompromisy. Wchodząc na ścieżkę zawodową nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak daleko zajdę, kim będę, co osiągnę. Nie wiedziałem czy będę śpiewał wyłącznie w Krakowie, Łodzi, Poznaniu, Warszawie czy w największych teatrach na świecie. Nie byłem pewien czy w ogóle będę śpiewał, ale chciałem to robić. Podjąłem decyzję. Nie mogę przestać śpiewać i skupić się wyłącznie na rodzinie. Oczywiście dałoby się, ale musiałbym zostawić śpiewanie albo ograniczyć je w takim stopniu, że moja kariera nie mogłaby się rozwijać tak, jak się rozwija. Dlatego też obserwując swoich znajomych na całym świecie, którzy również zrobili wspaniałą karierę, mogę powiedzieć śmiało - 99 % z nich jest po rozwodach, więc dlaczego ja mam się w ten sposób zachowywać? Tracę, oczywiście, że po części tracę moje życie osobiste, ale jest to świadoma decyzja i jeśli się coś świadomie robi, to nie ma się później tej goryczy i wyrzutów sumienia. Ja zrobiłem to świadomie, idąc swoją ścieżką, a ludzi, których cenię i kocham wokół siebie mam. Myślę, że to jest najważniejsze.
Jeśli miałby Pan postawić na scenie swoją rodzinę i bliskich to jaką by państwo wystawili operę?
Na pewno jakąś komiczną. Nigdy się nie zastanawiałem. Bardzo ciekawe pytanie. Moja rodzina jest zupełnie nieoperowa. Nikt z członków mojej rodziny nie para się śpiewaniem, tańczeniem, malowaniem, rzeźbieniem, więc nigdy sobie tego nie wyobrażałem. Myślę, że musiałbym stworzyć jakąś specjalną operę. Na pewno coś z dramatu też by się w niej znalazło, jak w każdej rodzinie. Proszę przyjść do mnie następnym razem jak będę śpiewał w Krakowie. Pomyślę i odpowiem na to pytanie.
Kiedyś prof. Ryszard Karczykowski powiedział mi, że w czasie studiów zdał sobie sprawę z tego, że śpiew nie jest tym, co mógłby robić w życiu. Czy miał pan w czasie studenckiej nauki na Akademii Muzycznej w Warszawie chwile ciężkie, chwile zwątpienia?
Tylko na początku. Następnie z Krakowa przeszedłem do Warszawy, bo chciałem rzeczywiście czegoś więcej. Wydawało mi się, że tutaj (w Krakowie) jest pewnego rodzaju stagnacja. Ale proszę mi wierzyć, że każde problemy zdrowotne, np. budzę się rano i nie mam głosu rodziły mnóstwo pytań: czy nie mam głosu na dzień? Dwa? Czy na tydzień? Miałem taki etap w swoim życiu, kiedy wystąpiły dolegliwości z płucami i z żołądkiem. To uniemożliwiało mi wyjście na scenę i poczucie, że mogę zacząć i skończyć spektakl. Wtedy wydawało mi się, że nie dam rady, że prawdopodobnie będę musiał to zakończyć. Ale mówię sobie: „jestem jeszcze na tyle młody, że mogę zacząć robić coś innego”. Na szczęście jednak problemy zdrowotne zakończyły się, a ja wróciłem do swojego śpiewania. W tej chwili jestem silniejszy o to doświadczenie i wydaje mi się, że gdyby coś takiego nastąpiło kolejny raz to już się tak do mojego zawodu nie zrażę i nie załamię. Będę kontynuował to moje śpiewanie, bo wiem, że kłopoty są tylko chwilowe – przejściowe. Są śpiewacy, którzy mają kryzysy, którzy nie mogą wyjść przez tygodnie, miesiące, a nawet lata na scenę. Czasem wracają, a czasem już nigdy. To już jest kwestia psychiki, a nie zdrowia. Te, jak to się u nas mówi, „załamki” bywają, ale nie są nieuleczalne. U mnie zdarzyło się zachwianie i mam nadzieje, że kolejne nie nastąpi zbyt szybko.
Gdyby nie opera to co by Pan robił w życiu?
Kiedyś dziwnie odpowiedziałem – to bym marzył, dlatego że ta wielorakość, różnorodność spektakli operowych daje życie, jakby snu na jawie. Cały czas jestem w stanie żyć bajką i wracać do domu. Codziennie rano na próbach wracam do jakiejś bajki. Nie wiem, co bym robił. Byłem w liceum o profilu psychologiczno – pedagogicznym, więc być może zajmowałbym się jakąś dziedziną psychologii, bo to mnie niezmiernie interesuje. Być może jakieś zabarwienie teologiczne, dlatego że jestem zdecydowanym agnostykiem i poszukuje energii świata, ludzi i sensu życia. To jest to, co mnie pasjonuje i być może jakieś poszukiwania w tym kierunku. Nie umiem jasno odpowiedzieć. Na pewno znalazłbym coś takiego, w czym bym się zupełnie zakręcił i byłoby to zapewne w przeciwną stronę niż opera, ale również „na maxa”.
Jaka była najważniejsza lekcją, jaką dało Panu życie?
Nie dostałem ciężkiej lekcji od życia. Nauczyłem się tego, że jeżeli podchodzę z entuzjazmem do życia i do ludzi, to dostaje dokładnie to samo. Nauczyłem się również tego, że nawet, jak jest źle, to trzeba wierzyć, że będzie lepiej, że będzie dobrze. Nie może być tylko źle. Zresztą po to jest zło i dobro, żeby poznając jedno, móc osiągnąć drugie. Nauczyłem się też tego, że muszę tak naprawdę ufać tylko swoim bliskim, bo można lubić i cenić wszystkich, ale ci wszyscy, nie dadzą tego, co ci najbliżsi, co ci, którzy są tego warci.
Pan bardzo łatwo aklimatyzuje się w nowych miejscach i czy z równą łatwością przychodzi Panu szukanie i dobieranie sobie nowych znajomych i przyjaciół?
Przyjaciół nie. To wymaga czasu, a tego czasu nigdy nie ma, ale znajomych tak. Ja się lubię bawić. Jestem zawsze na luzie, więc nie jest trudno znaleźć osoby, z którymi można wyjść na drinka, na obiad. Jeżeli natomiast chodzi o przyjaźnie to jest ciężej. Poza tym nie chcę więcej. Ja mam kilkoro swoich dobrych przyjaciół. Mam moją rodzinę i myślę, że to wystarczy.
Rodzina wspiera, znajomi też, a jak Pan się czuję przy zdobywaniu kolejnych nagród, wyróżnień?
Staram się nie skupiać na tym. Idę do przodu. Cały czas mam bardzo dużo do zrobienia. Obojętnie w jakiej dziedzinie by się to nie działo, to będę cały czas szedł do przodu. Oczywiście zrobię sobie półkę w moim gabinecie, na której postawie wszystkie nagrody. Mam w swoim komputerze spis moich wszystkich spektakli – z kim śpiewałem, z kim nie śpiewałem. To jest frajda tak czasem popatrzeć, ale zostawię sobie to na stare lata, bo później trzeba czymś jeszcze żyć. Jak już nie będę mógł śpiewać to przynajmniej sobie siądę i popatrzę na nagrodę jedną, drugą, piątą i wtedy będę mógł to naprawdę przeżyć, naprawdę docenić. W tej chwili mam tak dużo do zrobienia, że te wszystkie nagrody są gdzieś koło mnie, poza mną, jeszcze do mnie nie docierają. Dajmy im czas, aby zaistniały w pełni.
Czym mógłby zaskoczyć Pan samego siebie?
Sam siebie? To chyba niczym. Albo jestem głupcem jeżeli tak mówię, albo po prostu znam siebie. Mógłbym się zaskoczyć jedynie jakąś reakcją, której nie jestem w stanie teraz przewidzieć, np. w momencie jakiejś niesamowitej tragedii, bądź jakiegoś euforycznego szczęścia, radości, mógłbym zareagować w jakieś sposób szaleńczy, ale trudno mi jest w tej chwili się opisać. Poczekajmy, może kiedyś to nastąpi.
Co zmieniło się przez te wszystkie lata w Mariuszu Kwietniu?
No ja się zmieniłem. Bardziej dojrzałem. Jest jeszcze trochę tej młodzieńczości, nie powiem, że nie. Może zaryzykuję, że nawet trochę tej naiwności i trochę szaleństwa. Natomiast przychodzi to, co życie przynosi. Przynosi doświadczenie, te wszystkie razy, kiedy się sparzyłem, kiedy czegoś nie mogłem. Znam bardziej swoje limity. Wiem gdzie, dlaczego i po co. Ale jak dwadzieścia lat później będziemy rozmawiać to na pewno wam powiem, że to, co dzisiaj wiem, to dopiero pierwszy rozdział grubej księgi, dlatego liczę, że jeszcze dużo przede mną.
Dziękujemy za rozmowę.
Notki o autorach wywiadów:
Bartłomiej Cabaj.
Niezbędnymi pierwiastkami w jego życiu są teatr i muzyka. Charakteryzuje się ciekawością i dociekliwością. To, co wielokrotnie przywoływane i wpajane szybko go nudzi. Studiuje dziennikarstwo. Czynnie poznaje siebie.
Monika Marszałek
Swoje życie przeżywa na gorąco. W dobie rozciągniętej nawet o kilka godzin nie miałaby czasu na nudę. Studiuje dziennikarstwo i psychologię. Mocno wierzy w to, że nic się nie dzieje bez przyczyny, a mądrości można się nauczyć tylko przez doświadczenia i ludzi. Uważa, że w życiu wszystkiego trzeba spróbować i nie bać się łapać chwili. O sobie mówi, cytując piosenkę: „Śpiewam i tańczę i jem pomarańcze.”
Komentarze